Historia Borsigów. Rodu, który na zawsze odmienił losy Biskupic, to temat prelekcji wygłoszonej 28 lutego w zabrzańskim Muzeum Górnictwa Węglowego przez Adama Frużyńskiego, tamtejszego kustosza.
Przyszedłem spóźniony. Właściwie wpadłem na salę, zakłócając niezgrabnymi krokami pełną skupienia ciszę. Zrzucam to na karb wiekowych klepek w parkiecie sali witrażowej w gmachu muzeum.
Gdy już znalazłem swoje miejsce, zacząłem wsłuchiwać się w słowa pana Adama i spostrzegłem, jak niewiele wiem. Trudno się dziwić, swoją wiedzę oparłem głównie na dostępnych w sieci opracowaniach...
I nagle posypały się intrygujące informacje. A to, że Borsigowie skupiali się głównie na Berlinie (dzielnicy Moabit), ale poza nim upodobali sobie właśnie nasze ukochane Biskupice, jakąś wioskę pod Szczecinem i jeszcze jedną posiadłość, której nazwy nie zapamiętałem.
Biskupice... Właściwie dlaczego akurat Biskupice? Ta myśl kołacze mi się do teraz. Zwłaszcza, gdy rano, spoglądając przez okno, wita mnie jedna z okazałych kamienic, wybudowanych właśnie z polecenia Borsigów.
To przecież w tym budynku, niemal codziennie, kupuję chleb. Czasem bułki, przesłodkie kołoczki i kreple, miniaturową pizzą też nie pogardzę. To tu, codziennie o poranku swój sklep oklejony szyldem "Absolutnie wszystko za 2,99" otwiera nieznana mi, sympatyczna kobieta, regularnie oddająca się swym nikotynowym przyjemnościom... Tu ludzie przystają, energicznie wymachują rękami i dyskutują o sprawach, których i tak nie dosłyszę.
Adam Frużyński kontynuował wykład. Zaskoczył mnie rozmach, z jakim Borsigowie wtargnęli w krajobraz Biskupic. Od lat wiem o osiedlu i zakładach, od niedawna o tzw. zamku. Ale przecież to nie koniec! Bo jest jeszcze szpital płucny przy ul. Koziołka, jest kolonia Anna. Część majątku sprzedano przed wojną w obliczu światowego kryzysu gospodarczego, jeszcze więcej wywieźli wyzwoliciele spod znaku czerwonej gwiazdy, a reszta... zwyczajnie nie przetrwała próby czasu.
Szczęśliwie ocalała koksownia Jadwiga, jak uważa muzealny kustosz, jest prawdopodobnie najstarszą wciąż działającą na świecie. Niewiele zostało po kopalni o tej samej nazwie, nieco więcej jest dowodów na istnienie Ludwigsglück Grube, gdzie od lat z powodzeniem działa firma Demex.
A co z obiektami przy ul. Ziemskiej? Co z tamtejszym domem kawalera, w którym jednorazowo mieszkało nawet 700 pracowników koncernu Borsiga? Pamiętam go już tylko jako niebezpieczną ruinę, z której wypruto wszystko, co współcześnie można jeszcze sprzedać. Do dziś straszy tu rozległe gruzowisko.
Wykład w sali witrażowej muzeum okazał się niezwykły nie tylko ze względu na opowieść o przemysłowcach...
Nagle z widowni wyłonił się utykający na jedną nogę starszy mężczyzna, złapał za mikrofon i niezbyt taktownie przerwał opowieść prelegenta. - Zakończyliśmy już część spotkania przeznaczoną na prelekcję! - oznajmił. - Niektóre z zebranych tu osób muszą wyjść na specjalną mszę świętą do pobliskiego kościoła (pw. św. Anny - przyp. blog.). Ma to związek z abdykacją papieża! - wyjaśnił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Pomyślałem... więc to przecież właśnie za chwilę abdykuje papież. Mało tego, w tym samym czasie Kamil Stoch zdobywa mistrzostwo świata w skokach narciarskich. A ja siedzę i słucham wykładu o ludziach, którzy już dawno odeszli.
Szczególnie zainteresowałem się losem niejakiego Arnolda, oczywiście Arnolda Borsiga. Dziedzica ogromnego majątku rodu w trzecim już pokoleniu. Nie miał szczęścia ten nasz Arnold, skoro żywota dokonał podczas inspekcji w ogarniętych podziemnym pożarem czeluściach kopalni Hedwigswunsch. Dzieje się to zaledwie w trzy lata po tym, jak objął kierownictwo nad koncernem swego przedwcześnie zmarłego ojca. Schedę po najstarszym bracie przejmują wtedy Konrad i Ernest.
Na temat tragicznego wypadku z 1 kwietnia 1897 roku próżno szukać w sieci historycznych opracowań. Niezwykłe było jednak to, jak zauważył prelegent, że rzadko zdarza się, aby w górniczym wypadku ginął... właściciel kopalni. Na cześć Arnolda Borsiga nazwano jeden z biskupickich szybów kopalnianych. Do niedawna jeszcze istniał, a jeśli wierzyć starym górniczym mapom, znajdował się nieopodal ulicy Trębackiej i rzeki Bytomki.
Na koniec niespodzianka. Gdy przyszedł czas na pytania, jedno ośmielił się zadać starszy pan, który ściskał w ręku niewielki przedmiot. Był to zegarek. Na łańcuszku, mechaniczny, z wewnętrznym grawerem. Jak się okazało, pamiątka rodzinna. Zegarek należał do dziadka mężczyzny, niejakiego... Antona Niklasa. Tenże, został zegarkiem uhonorowany za 25 lat pracy dla zakładów Borsiga. Na zgrabnym zegarmistrzowskim arcydziele widnieje data: 1 października 1928, a także podpis: A. Borsig.
Mobilne urządzenie z zaśniedziałym cyferblatem przestało powtarzać hipnotyczne "tyk-tyk". Czas obszedł się z nim bezlitośnie. Ale podobnie jak w Biskupicach, "grawery" wyryte tu przez wizjonerów sprzed stu i więcej lat wciąż widać najlepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz